piątek, 27 września 2013

Ciekawsza lekcja historii - "Sierpniowe niebo. 63 dni chwały"

            Jak opowiedzieć obrazem o Powstaniu Warszawskim tak, aby wbić w kinowe fotele stroniącą od historii młodzież? Na to pytanie odpowiada Ireneusz Dobrowolski w swoim najnowszym filmie fabularnym, pt. „Sierpniowe niebo. 63 dni chwały”.
            Szczerze mówiąc, obawiałam się, że oto mamy jeszcze jeden album z archiwalnymi zdjęciami i nagraniami, wzbogacony o recytowanie podręcznika do historii w tle. Albo – co gorsza – następną produkcję wykorzystującą historyczne tło do zatuszowania beznadziejności głównych wątków czy popisania się technologią 3D (jak choćby „1920 Bitwa Warszawska”). Jestem jednak mile zaskoczona.
            Dzień, który mógłby być dniem wczorajszym, dzisiejszym czy jutrzejszym. Ruiny przedwojennej kamienicy. Budowlańcy odnajdują w nich ludzkie szczątki, biało-czerwoną opaskę i… książkę, która okazuje się być  pamiętnikiem z czasów Powstania Warszawskiego. Znalezisko staje się ramą opowieści o siedemnastoletniej sanitariuszce Basi – pełnej młodzieńczego entuzjazmu, zakochanej, gotowej walczyć za ojczyznę. Jednak cały film jest przeplatanką jeszcze kilku innych wątków. Mamy postacie takie jak ukrywający się, tajemniczy staruszek (w czasie Powstania) czy bezwzględnych inwestorów, chcących – dla dobra swoich interesów – za wszelką cenę zataić odnalezienie „pamiątek” po wojnie (wątek dotyczący współczesności). Pojawiają się też chwytające za serce, autentyczne ujęcia z Powstania oraz… raperzy z Hemp Gru, stojący na straży historycznej prawdy.
            Film spotkał się w Internecie z wieloma krytycznymi opiniami. Ich autorzy zarzucają chaotyczność i banalność. Nie potrafię się z tym zgodzić. Co do „chaotyczności”, jest ona raczej zaletą – dzięki przeplatanym ujęciom widz się nie nudzi i cały czas uważnie śledzi, co dzieje się na ekranie; płyniemy z nurtem historii Basi i jej przyjaciół oraz warszawskiego inżyniera, robiąc przystanki dzięki czarno-białym, starym obrazom i raperom. Banalność? A po co serwować ludziom ciężkostrawną porcję głębokich refleksji? „Sierpniowe niebo” to idealny przykład na to, że coś prostego w oryginalnym opakowaniu staje się bardzo atrakcyjne.  

            Uważam, że film zasługuje na pozytywną ocenę. Ogromny plus przede wszystkim za to, że jest on bardzo ciekawą, wymowną lekcją historii dla młodych Polaków. O ile podczas szkolnych zajęć uczniowie jednym uchem wpuszczają, a drugim wypuszczają słowa nauczyciela, o tyle z tych 75 minut spędzonych w kinie mogą wynieść naprawdę wiele. Najlepszym tego dowodem są brawa, które rozległy się po zakończonej projekcji.

piątek, 14 czerwca 2013

Książka - mózgotrzep

          Ostatnio wpadła mi w ręce dość opasła (470 stron) książka niejakiego Tomka Tryzny, pt. "Panna Nikt". Tytuł nie był mi obcy - miałam okazję oglądać fragmenty filmu, który powstał na podstawie powieści. Ale te kilka scen niespecjalnie mnie przekonały. Dlatego i książka jakby mnie parzyła. Dałam jej jednak szansę (jak na krytyka przystało). Tym bardziej, że... to dzieło zostało wysoko ocenione przez samego Czesława Miłosza. Otworzyłam, zaczęłam czytać...
          Zaczęło się ciepłymi kluchami - dziewczynka o imieniu Marysia,  pomagająca swojej mamie w, tak to nazwijmy, pracach polowych. "Jest wiosna. Cały dzień słoneczko ślicznie pali". Gdzieś w tle młodsze rodzeństwo: bliźniaczki - Zosia i Krysia, Tadziu - rozrabiaka i Zenuś - niewidomy niemowlak. Rodzina dostaje nowe mieszkanie w Wałbrzychu, na osiedlu Piaskowa Wola. Ma być ono biletem do lepszego życia, do komfortu, którego brakuje na wsi. 
          Czy tak brzmi dobry wstęp? No, mnie osobiście nie przekonał. Przeczuwałam, co wydarzy się dalej - Marysia pójdzie do nowej szkoły w Wałbrzychu, będzie się tam czuła samotna, nie znajdzie przyjaciół i przeżyje swój osobisty kryzys, będący tragedią, gdy ma się -naście lat. Ale co mi tam - po 35 stronach dałam "Pannie Nikt" kolejną szansę. I nie żałuję...
          Marysia szybko jednak znajduje przyjaciółkę - Kasię. Dziewczyna, która staje się dla bohaterki jak siostra, to indywidualność w całej swej okazałości - nosi cygański strój, do szkoły przychodzi tylko wówczas, gdy ma na to ochotę, komponuje własne, niebanalne utwory. Swą osobowością porywa Marysię i zabiera do krainy hipnotyzującej muzyki, z dala od rodziny i szarej, szkolnej codzienności. 
          Później pojawia się Ewa - dziewczyna z tej samej klasy. Jeździ na motorze, ma czarującą urodę, bogatych, wyluzowanych rodziców i prowadzi życie bez zobowiązań. Gdy tylko dochodzi do "kryzysu" w przyjaźni Marysi i Kasi, Ewa natychmiast pojawia się obok pierwszej z nich. Pokazuje jej świat make upu, uwodzenia mężczyzn, drogich ubrań i bezwzględnego podążania drogą młodzieńczych szaleństw. Zafascynowana nową przyjaciółką Marysia, warstwą makijażu zabija prostą dziewczynę ze wsi, niegdyś szanującą swoich rodziców i mającą plan na życie. Pozwala sobie na coraz więcej, nie dostrzegając, gdy traci własne ja. 
          W pewnym momencie znów pojawia się Kasia. Marysi wydaje się, że mając przy sobie dwie kochające "siostry" będzie mogła wybrać jedną z nich, niczym czekoladę ze sklepowej półki. Ma nadzieję, że w końcu odnajdzie swoje jestestwo, złoty środek. Jednakże dwie najbliższe jej osoby okazują się być kimś zupełnie innym i doprowadzają Marysię do zguby...
          Każdy kolejny rozdział przynosi szereg niespodziewanych zwrotów wydarzeń. W tym kwintesencja, że akcja wcale nie jest wartka - wręcz przeciwnie. A mimo tego pan Tryzna zdołał w wolnym tempie przeprowadzić czytelnika przez drogę niespodzianek. 
          Do zalet zaliczam również język - prosty, jak na prostą dziewczynę ze wsi przystało. Jednocześnie w momentach, w których poznajemy Marysię jako marzycielkę, da się zauważyć różnicę w narracji. Interpretuję to jako niebezpośrednie pokazanie kołowrotka, jakim jest umysł nastolatki - najpierw normalna dziewczyna, później wrażliwa artystka, i tak na zmianę. Za to duży plus!
          Jest tylko jeden problem z tą książką... Skończyłam czytać i... nie wiedziałam, co się dzieje i co to miało być. Jak hipnoza, jak silne uderzenie w głowę, no nie wiem, jak to określić. Ta powieść zwyczajnie - jak to ujmuję - zeżarła mi mózg. Nie wiedziałam, co o niej powiedzieć, jak ją ocenić. Dlatego wstrzymałam się z recenzją w nadziei, że po paru dniach przemyśleń jakoś to ogarnę. Ale średnio w tej kwestii. Nadal ciężko mi powiedzieć, dla kogo książka została napisana. Dla nastolatków, jako przestroga przed fałszywymi przyjaciółmi? No... trochę tak. Z tym że - powiem tak szczerze - nie wydaje mi się, żeby przeciętna rówieśniczka głównej bohaterki przebrnęła przez powieść i idealnie zrozumiała intencje autora. W takim razie być może "Panna Nikt" to trochę taka przestroga dla rodziców, by więcej uwagi poświęcali swym dorastającym dzieciom? W pewnym stopniu może i tak. I wreszcie trzecia z moich koncepcji - to po prostu wędrówka przez meandry ludzkiej psychiki dla każdego, kto potrzebuje literackiego uderzenia w głowę i zmuszenia się do przemyślenia paru spraw. A że bohaterką jest nastolatka, to właśnie jest idealny pryzmat, by spojrzeć odpowiednio na pewne rzeczy. 

sobota, 11 maja 2013

Wyobraź to sobie - recenzja "Imagine"


Andrzej Jakimowski, reżyser „Sztuczek” i „Zmruż oczy” tym razem serwuje nam produkcję będącą dzieckiem współpracy z Francją, Portugalią i Wielką Brytanią. Gdyby chcieć jak najprościej określić tematykę „Imagine”, wystarczyłoby powiedzieć: film o niewidomych. To wyjaśnia nam wszystko i jednocześnie nic. Dzieło należy bowiem do tych, których kwintesencję czujemy, lecz nie potrafimy o niej opowiedzieć. Dlatego określenie „film o niewidomych” aż się prosi, by coś do tego dopowiedzieć…
                Ian  (Edward Hogg), niewidomy anglik, przybywa do Lizbony, do ośrodka dla osób, tak jak on, pozbawionych zmysłu wzroku. Ma nauczać ociemniałe dzieci, jak radzić sobie z problemami wynikającymi z oczywistego powodu. Jako że stosuje nieprzeciętną metodę wykorzystywania echolokacji, spotyka się ze sceptycznym nastawieniem zarządców ośrodka i samych pacjentów. Trudno im uwierzyć, że niewidomy może poruszać się po mieście jak każdy obywatel, bez użycia laski. Ian bowiem tego właśnie pragnie – nie być wrzucanym do worka z napisem „inny” czy „potrzebujący”. Wierzy, że brak zmysłu wzroku w pełni rekompensuje mu słuch, dotyk i wyobraźnia. Fakt, że pracownicy ośrodka uważają ludzi niewidomych za ułomnych, prowadzi do nieuniknionego konfliktu…
                W tę historię wpleciony jest również wątek miłosny. Zamieszkująca zakład, także niewidoma Eva (Alexandra Maria Lara) marzy o tym, by posiąść takie zdolności, jak Ian. „Chcę chodzić bez laski, tak jak ty!", mówi , “Bo kiedy idę z laską, ludzie mnie popychają, szarpią na wszystkie strony, chcąc pomagać na siłę”. Rodzi się między nimi uczucie. Rozumieją się nawzajem, tak jak nie jest w stanie zrozumieć ich reszta świata. Historia tych dwojga przynosi ulgę wszystkim widzom znudzonym tandetnymi romansidłami, które widzimy w niemal co drugim polskim filmie. Jakimowski oszczędził tutaj zbędnych uniesień i namiętności – przedstawił miłość w subtelnym wydaniu, jakiego potrzebuje współczesne kino.
                Cały film to delikatna gra zmysłów. Sam tytuł, który w tłumaczeniu z języka angielskiego oznacza wyobrażać sobie, jest dla widza wskazówką, jak należy tę produkcję obejrzeć. Niesamowite jest, że choć my widzimy bohaterów i to, co ich otacza, to mamy wrażenie przynależności do świata niewidomego Iana i Evy. Nie bez znaczenia jest tu mistrzowska żonglerka obrazami, której Jakimowski używa jako klucza dla widzów do zrozumienia dzieła. Ucztą dla ucha jest z kolei muzyka Tomasza Gąssowskiego. Wszystko to zespala się w niesamowitą rzeczywistość, której dotknąć możemy jedynie wyobraźnią.
                „Imagine” bez wątpienia można polecić wszystkim, którzy dość mają siedzenia w kinie z podpartym łokciem i beznamiętnego śledzenia coraz to nowych, prostych, nudnych historii. Ta produkcja to miła odmiana i – przede wszystkim – świetna gimnastyka dla naszej wyobraźni.

środa, 1 maja 2013

Szekspir w popkulturze

Ponieważ obiecałam paru osobom, zamieszczam swój esej, pt. "Szekspir w popkulturze", który... został nagrodzony pierwszym miejscem w konkursie organizowanym przez WSBiP oraz OTN, podczas II Ostrowieckich Spotkań Szekspirowskich. Jestem tym mile zaskoczona. Tym bardziej, że sama nie byłam szalenie zadowolona z tej pracy, bo mocno ograniczała mnie dozwolona ilość znaków (8000, o ile dobrze pamiętam). Tak czy siak, jest to dla mnie sukces. Wreszcie ogłoszono jakiś konkurs idealny dla mnie, w którym miałam pole do popisu. :D
Poza tym, Spotkania Szekspirowskie to fajna sprawa. Trzeba młodzież uświadamiać, że autor "Romea i Julii" nie powinien być przez nas postrzegany jako szesnastowieczny nudziarz i upierdliwiec, przez którego musimy męczyć się z beznadziejnymi lekturami. I trzeba też uświadamiać, że wszyscy młodzi anty-fani pisarza ze Stratford to w gruncie rzeczy hipokryci, bo są fanami współczesnych popkulturowych dzieł inspirowanych twórczością faceta w rajtuzach. Nie można nie kochać Szekspira, kochając "Króla Lwa" czy "Salę Samobójców". Nie trzeba katować swoich szarych komórek, próbując odkryć sens któregoś z szekspirowskich dramatów. Szekspir jest wszędzie, wystarczy się rozejrzeć. I to właśnie chciałam udowodnić...

"Czymże jest nazwa? To, co zowiem różą,
Pod inną nazwą równie by pachniało."1
William Szekspir

Angielski dramatopisarz, William Szekspir, zyskał uznanie na całym świecie. Jest prawdopodobnie najczęściej cytowanym artystą, nie tylko w krajach anglojęzycznych. Często nie zdajemy sobie sprawy, że to autor wielu powszechnie używanych przez nas powiedzeń. Jego sztuki od dawna inspirują innych twórców. Na przełomie ostatnich lat kultura masowa wiele razy sięgała do szekspirowskich dzieł. Ich ponadczasowość sprawia, że popkultura serwuje nam najróżniejsze formy interpretacji twórczości pisarza.
Kino od początków swego istnienia  odwoływało się do Szekspira. Pierwsza adaptacja jego dzieła – Król Jan – została zrealizowana w 1899 roku przez Brytyjczyków i trwała 3 minuty. Do dziś powstało ponad 400 pełnometrażowych filmów, opartych na utworach pisarza ze Stratford. Najchętniej filmowcy sięgają po Romea i Julię (38 ekranizacji).
Można polemizować, która z reżyserskich wizji Szekspira jest najciekawsza. To już osobista kwestia każdego odbiorcy. Miłośnikom filmu akcji z pewnością przypadnie do gustu wersja Romea i Julii wyreżyserowana przez B. Luhrmann`a. Rzecz dzieje się w Verona Beach, gdzie rządzą dwie skłócone rodziny i związane z nimi gangi. Mimo iż akcja została przeniesiona do współczesności, między bohaterami toczą się oryginalne dialogi pochodzące z dramatu.
            Podobny pomysł wykorzystał Andrzej Bartkowiak w filmie, pt. Romeo musi umrzeć. Jest to historia dwóch żyjących w konflikcie rodzin.  Azjatycka i afro-amerykańska mafia: obie dążą do przejęcia władzy na ulicach Oakland. Współczesne Los Angeles zdecydowanie odbiega od wyobrażeń o szesnastowiecznej Weronie, a walki kung-fu i strzelaniny nie przypominają pojedynków na szpady. Mimo to szekspirowski wątek jest wyraźnie zaznaczony i nie trzeba dogłębnie badać tragedii, by znaleźć ją w filmie. 
Bartkowiak powiedział, że Romeo musi umrzeć. Kelly Asbury w filmie Gnomeo i Julia zdecydowanie zaprzeczył. Parę zakochanych przedstawicieli dwóch zwaśnionych rodów reżyser osadził w animowanych ogrodach i uczynił ją porcelanowymi krasnalami. W ten sposób tragedia nabrała pastelowych barw i stała się bajką z morałem. Podczas gdy najsłynniejsze dzieło Szekspira wyciska czytelnikom łzy wzruszenia, Gnomeo i Julia sprawia, że płaczemy ze śmiechu. Starsi wzdychają nad tragicznym zakończeniem zakazanej miłości, najmłodsi zaś, dzięki historii z happy endem dowiadują się, że prawdziwe uczucie jest w stanie pokonać każdą barierę.
            Wydawałoby się, że filmowcy posiłkują się jedynie historią Romea i Julii. Tymczasem Jan Komasa w 2011 roku wplątał w swoje dzieło obrazujące problemy młodych ludzi postać szekspirowskiego Hamleta. Sala samobójców to historia 18-letniego Dominika, który zostaje upokorzony na Facebooku przez swoich znajomych. Wtedy zaczepia go w sieci tajemnicza dziewczyna. Wprowadza chłopaka do swojego wirtualnego świata Awatarów, z którego nie ma powrotu do normalnego życia. Ile Hamleta jest w filmowym bohaterze?
            Obaj dążyli do prawdy – Hamlet chciał zdemaskować hipokryzję stryja i go ukarać, Dominik zaś pragnął zrozumienia siebie samego, później, pod wpływem poznanej w sieci Sylwii, również zemsty na rówieśnikach, którzy byli jego psychicznymi oprawcami. Obaj w imię prawdy wyrzekają się swego statecznego życia oraz dobrej pozycji społecznej, pędzą drogą szaleństwa, która okazuje się być ślepą uliczką, prowadzącą do śmierci. Łączą ich także problemy w relacjach matka-syn. Niejednokrotnie też pojawiają się w Sali samobójców bezpośrednie nawiązania do dramatu (np. w jednej z pierwszych scen Dominik, jadąc do szkoły, czyta Hamleta, a podczas studniówki dyrektor wtrąca do swego przemówienia kwestię Poloniusa).
            Tak jak animowaną wersją Romea i Julii jest Gnomeo i Julia, tak Król Lew jest skierowaną do najmłodszych wersją Hamleta. Zamiast duńskiego księcia, główną postacią jest lew o imieniu Simba – syn Mufasy, władcy afrykańskich równin. Rolę stryja-mordercy pełni lew Skaza. Przygody kreskówkowych zwierząt są bardzo podobne do wydarzeń ukazanych w Hamlecie. Jak widać, nawet w jednym z najpopularniejszych hitów Disneya żyje Szekspir.
Mówi się, że w Internecie jest wszystko. Nie ma więc żadnego problemu, gdy w zakładce Grafika w Google wpiszemy Romeo i Julia Besty, Hamlet Demotywatory, itp. Przed naszymi oczami pojawią się dziesiątki dzieł internautów.
            Najwięcej aluzji jest oczywiście do Romea i Julii.  Wiele z nich to wyraz buntu stroniących od książek uczniów, którzy zostali „zmuszeni” do sięgnięcia po dzieło Szekspira przez nauczycieli języka polskiego. Demotywatory stały się głosem młodych Polaków, również w dziedzinie literatury (niekoniecznie pochlebnym głosem). Nic dziwnego, że „oberwało się” też Szekspirowi. Nie znajdziemy wielu romantyków wzdychających nad losami Romea i Julii, wśród nastolatków spędzających całe godziny przed komputerami. Znajdziemy natomiast niejednego buntownika, który zechce powiedzieć całemu światu, co sądzi o lekturze.
                        Internauci chętnie nawiązują do słynnych słów pochodzących z Hamleta: „Być albo nie być – oto jest pytanie”. Często są to memy pół żartem-pół serio.3 Są jednak i takie, które nie mają żadnych podtekstów. Oczywiście jest ich zdecydowanie mniej, ale świadczą o tym, że mimo wszystko i przeciętnego Kowalskiego Szekspir może inspirować 4.
                O wiele trudniej znaleźć w Internecie nawiązania do Makbeta, Snu nocy letniej i innych, mniej znanych sztuk Szekspira.
            Pisarz ze Stratford ma swoje miejsce także w świecie muzyki. Niejednokrotnie pojawia się w baletach i operach. W przeciwieństwie do filmu czy memów, tutaj twórcy chętniej sięgają po mniej znane dzieła, np. Cole Porter wykorzystał Poskromienie złośnicy do napisania musicalu Pocałuj mnie, Kasiu. Takich przykładów można wymienić bardzo wiele.
Warto wspomnieć też o udziale poety w muzyce komercyjnej. Love Story to utwór amerykańskiej piosenkarki i autorki tekstów Taylor Swift. Wciela się ona w Julię, tęskniącą za Romeem. „Cukierkowy” klimat piosenki przedstawia miłość między bohaterami w iście romantycznym świetle. Tragizm został zastąpiony tęsknotą i namiętnością.
Chyba najbardziej pretensjonalną muzyczną interpretacją najsłynniejszego dramatopisarza są rapowe klipy, które można znaleźć na YouTube. Oczywiście żaden z ich autorów nie był na tyle wytrwały, by wyrapować jednym tchem całego Makbeta. Są to raczej luźne rymowanki pół żartem-pół serio. Pojawiają się w nich oryginalne kwestie z dzieł Szekspira.
Ale to nie wszystko! Artysta znalazł się również w… komiksie. Kill Shakespeare to limitowana seria, której autorami są Anthony Del Col i Conor McCreery. Receptura tej historii to postacie z kilku szekspirowskich dzieł (pojawiają się m.in. Hamlet, Romeo, Julia, Otello, król Ryszard III) wrzucone do jednego, rysunkowego świata.  
Można bez końca wymieniać przykłady obecności Williama Szekspira w kulturze popularnej; cytując nazwę pewnego bloga – „Szekspir trzęsie światem”. To, co pisarz ze Stratford stworzył w swojej wyobraźni i uwolnił w postaci wersów, stało się ważną cząstką świata współczesnego. Nie ma też przeszkody w tym, że człowiek XXI wieku przeważnie ma problemy z „przetrawieniem” języka tamtej epoki. Nie ma, ponieważ to, o czym pisał artysta, jest nieśmiertelne – prawdy zawarte w jego dziełach można przetwarzać na miliony sposobów i jedyne, co nas w tym ogranicza, to wyobraźnia. Szekspir może być raperem, Romeo i Julia krasnalami ogrodowymi, a Hamlet zbuntowanym nastolatkiem „Emo” lub lwem – i nie obedrze to utworów dramatopisarza z ich wartości.

sobota, 23 marca 2013

Recenzja filmu "Nieulotne"

No i mam kolejny mały sukces w Klubie Filmowym. :)
Na stronie kina pojawiła się moja recenzja filmu "Nieulotne".

WYPACZENIE CZY WYPADEK PRZY PRACY?


Widzowie zachwyceni wyreżyserowanym w 2009 r. przez Jacka Borcucha „Wszystko, co kocham” zapewne pokładali ogromne nadzieje w jego najnowszej produkcji. Dodatkowym „wabikiem” stał się również pierwszoplanowy duet aktorski – gwiazda „Sali samobójców” i „Yumy” – Jakub Gierszał oraz Magdalena Berus, która zadebiutowała fantastyczną rolą w „Bejbi Blues”. Z przykrością muszę niestety powiedzieć, że „Nieulotne” okazał się kompletną klapą…
                Plus można przyznać za zdjęcia. Pierwsza część filmu zapowiadała się naprawdę nieźle. Krajobrazy gorącej Hiszpanii działały na oglądających wręcz magnetyzująco. Wisienką na torcie był kulminacyjny punkt historii – mrożąca krew w żyłach przygoda Michała (Gierszał). W tym momencie czar rzucony przez Borcucha pryska… Bohaterowie przenoszą się do Polski . Można byłoby wybaczyć brak hiszpańskiej magii ulicom polskiego miasta, jednak ulatuje też wszystko, co zainteresowało widza losami Kariny (Berus) i Michała. Tempo akcji jakby zwalnia. Poza tym można odnieść wrażenie, że Borcuch tylko biega za parą z kamerą i dokumentuje jej „szarą” codzienność, od rana do wieczora. Dlatego właśnie oglądanie robi się najzwyczajniej męczące. Jeżeli  „spowolnienie” filmu było celowe, to niestety reżyser zdecydowanie nie trafił z tym pomysłem.
                Innym powodem, dla którego tak trudno było przebrnąć przez „Nieulotne”, mogły być „nudne” kadry. Kiedy widzieliśmy słońce, lato, Hiszpanię, być może nie zwracaliśmy na to zbyt dużej uwagi, ale później dało się zauważyć, że zdecydowana większość ujęć została sfilmowana w planie bliskim lub zbliżeniu. A to bardzo drażniło i nudziło widza. Oczywiście osoby mające inne poczucie estetyki mogą uznać, że taki sposób kręcenia jest właśnie zaletą filmu. Ja jednak jestem na NIE.
                „Nieulotne” ratowały dwie rzeczy. Pierwsza - gra Magdaleny Bierus i Jakuba Gierszała. Co do Gierszała – jednak lepiej oglądało się go w „Yumie” i „Wszystko, co kocham”. Nie można powiedzieć, że i tym razem nie pokazał, na co go stać, jednak mógł wycisnąć z roli Michała jeszcze więcej. Berus zaś nie wykroczyła ponad to, co widzieliśmy w „Bejbi blues”.
Drugim „kołem ratunkowym” była muzyka Daniela Blooma. To, co niemiłe było dla oczu, łagodzone było tym, co miłe dla ucha. Jego praca nie straciła na świetności pokazanej we „Wszystko, co kocham”.
                Cóż, niestety, mamy kolejny polski film-wydmuszkę – okrzyknięty, świetnie rekomendowany, dobrych aktorów i muzykę, wspaniałą, wciągającą historię i … kiepską realizację tego wszystkiego. Boli to tym bardziej, że zawiódł nas tak rewelacyjny reżyser – twórca brawurowego obrazu młodych Polaków „Wszystko, co kocham”. Pozostaje nam mieć nadzieję, że „Nieulotne” to tylko drobny „wypadek przy pracy”, a nie wypaczenie artysty…


Recenzja na stronie "Etiudy" tutaj: KLIK

W najbliższym czasie postaram się zamieścić tutaj esej "Szekspir w popkulturze". Piszę go na konkurs. Największym problemem jest... ilość znaków. Przekroczyłam ją o całe 1000. No i trzeba, niestety, trochę to skrócić.