sobota, 29 września 2012

Mały gest, a cieszy

                28 i 29 września - zbiórka żywności w sklepach w ramach akcji Podziel się posiłkiem. Z racji, że nasze LO się w nią włączyło, to miałam okazję, żeby sama coś w tej kwestii zrobić i dzisiaj, wraz z innymi z naszej szkoły, rozdawać przy wejściu do sklepu ulotki informacyjne, czyli po prostu - propagować zbiórkę i sprawić, żeby jak najwięcej osób, które przychodziły na zakupy, kupowało o ten jeden produkt więcej i napełniało nim koszyki przy wyjściu - wszysto dla niedożywionych dzieci.
                Cóż mogę powiedzieć... Bardzo chętnie postałam te półtora godzinki (tym bardziej, że nie byłam sama i miałam towarzystwo), bardzo fajne, moim zdaniem przynajmniej, zajęcie i oczywiście bardzo pożyteczne, ale... ale z moimi słabymi nerwami i uczuleniem na - jak ja to nazywam - podludzi nie jest łatwo znieść głupie komentarze samolubnych idiotów i pseudointelektualistów, którzy nie dość, że sami nie pomagają, to jeszcze zawadza im, że pomaga ktoś inny.
                Starłam się z różnymi osobami - jedni odwzajemniali nasze uśmiechy, czytali z zainteresowaniem treść ulotek, a na końcu, odchodząc od kasy, wrzucali coś do koszyków (tych było najmniej, niestety), drudzy mówili "Nie, dziękuję" lub "Nie, już dostałem/am taką ulotkę", nie biorąc od nas karteczek, inni przechodzili bez słowa i nas "olewali". Wielu było takich, którzy brali ulotki zupełnie odruchowo lub "dla świętego spokoju". Jednak najgorsi byli ci, którzy i nie brali ulotek, i nie mieli zamiaru kupić dodatkowo tego jednego opakowania konserwy czy makaronu, i w dodatku prawili nam - niby rzeczowe i logiczne - karcące kazania. Chociaż było ich tyle co nic, to skutecznie podnosili mi - i pewnie reszcie wolontariuszek - ciśnienie. Szczególnie taki jeden facet...
                Stałam z koleżanką z klasy, miałam dobry punkt obserwacyjny, żeby przez przeszklone drzwi widzieć, gdy ktoś wchodził do sklepu i przygotować się do wysilenia na życzliwy uśmiech i powiedzenie równie życzliwego "Proszę". Stałyśmy. Zauważyłam, że po schodach ku wejściu schodzi (bo ten sklep jest jakby "w podziemiach) jakiś mężczyzna. Miałam złe przeczucia, że to jeden z podludzi, z którym dojdzie do niemiłego incydentu, bo wyglądał baaardzo nieprzyjemnie - niesłychanie gruby (mówię to tak na marginesie, żebyście sobie mogli lepiej go wyobrazić, nie mam w zwyczaju oceniać ludzi po tym, czy są "puszyści, czy nie), pomarszczona twarz wykrzywiona w nieprzyjemnym grymasie, chwiejny krok i papieros w ręce. Obserwowałam, jak przystanął i zgasił nogą peta. Weszedł, koleżanka dała mu ulotkę. Ledwo na nią spojrzał i - dosłownie - warknął: "Co to jest?!". Koleżanka mu wyjaśniła po krótce, na czym polega akcja, na co on wyskoczył nam z całą litanią swoich pseudointelektualnych racji i bełkotał coś, że nie ma forsy na jedzenie dla swoich dzieci, więc nie da tym bardziej dla obcych. Aha, jeszcze przedstawiał nam swoje jakże "genialne" wyliczenia, że jeżeli kupi ten jeden produkt więcej i wrzuci go do naszego koszyka, to jedno z jego dzieci nie zje przez to obiadu. Ech, tak bardzo bym chciała mieć więcej cierpliwości... Bo miałam szczerą ochotę, żeby zakopać facetowi w to jego wielkie brzuszysko, którym zablokował nam dostęp do innych klientów wchodzących do sklepu (i tym sposobem nie dostawali oni ulotek) i wykrzyczeć mu prosto w tę jego zapijaczoną - przepraszam najmocniej - mordę, że człowiek, który nie ma czego wrzucić do garnka, nie zajeżdża na trzy metry wódą i papierosami. Przekonałam się, co pani pedagog miała na myśli, mówiąc, żebyśmy nie zwracali uwagi na żadne głupie komentarze. Nie myślałam tylko, że to może być takie trudne... Dobrze, że moja koleżanka potrafiła jakoś zbyć jego i te jego bełkoty, bo jeszcze parę sekund i szlag by mnie trafił... Nie sądzę, żeby tak wyglądał człowiek, który nie ma co jeść albo nie ma co dać jeść swoim dzieciom. Za chwilę odszedł i zniknął między sklepowymi półkami. Nie zdążyłam jeszcze się uspokoić, a wychodził. Gdy się zbliżał, zaczęłam powtarzać sobie w duchu: "Tylko spokojnie, Milena, tylko spokojnie". Jak się można domyśleć, przystanął znowu, po raz kolejny blokując nas swoim "bębnem" i - zapalając kolejną fajkę - powtórzył swoje (pff...) przemyślenia. Wprawdzie bełkotał i tylko co trzecie jego słowo było do rozszyfrowania, ale tak tłumaczać z pijackiego na polski, powiedział mniej więcej: "Ludzie już od tego odchodzą, ludzie już na takie rzeczy nie dają". Chyba podludzie, pomyślałam sobie. I wyszedł. I gdy tylko wyszedł, powiedziałam - już na głos: A żebyś się zadławił tym swoim petem! Teraz sobie jeszcze myślę, że dobrze by było, gdyby dziś przyśniło mu się głodne dziecko, proszące dużymi, smutnymi oczami o kromkę chleba. Życzę mu tego z całego serca! Nie jestem pewna, ale zdaje się, że tym, co kupił, była kolejna "używka"... Pozostawię to bez komentarza.
                Facet naprawdę wyprowadził mnie z równowagi. Pierwszy raz brałam udział w takim czymś, więc nie jestem przyzwyczajona do ego typu sytuacji. Ja przepraszam, ale trudno szukać usprawiedliwienia, dla kogoś, kto tak bezczelnie najeżdża na innych i zgrywa pokrzywdzonego, choć stać go, żeby wlewać w siebie alkoholowe świństwa i kopcić jak smok. Co innego taka jedna kobieta, która dość nieprzyjemnie powiedziała nam, że nie chce ulotki - ale była z dziećmi i biorąc pod uwagę, że na nie wrzeszczała i widocznie była wściekła, duża część mnie przymykała na jej zachowanie oko. U niej mogłabym jeszcze szukać obiektywnego usprawiedliwienia, ale u tamtego pijusa - nie!
                Byli też lepsi ludzie - szczególnie sympatyczne były emerytki, co ani trochę mnie nie dziwi. Po pierwsze, wiele z nich mieszka w pobliskich bloczkach, z tego co wiem. Po drugie, łatwo się domyśleć, że - skoro żyją w swoich mieszkankach same ze swojej renty (większej lub mniejszej), to nie mają oporów, żeby podzielić się pieniędzmy, bez których one przeżyją. Tym bardziej, jeśli rzecz dotyczy niczemu niewinnych dzieci. Jedna pani wzięła ulotki dla sąsiadek, inna z nami porozmawiała, mogłyśmy jej podziękować, bo coś wrzuciła. Wychodząc, powiedziała: "No, to bardzo się cieszę, że mogłam spełnić swój obowiązek". Cholernie głęboko utkwił mi w głowie jej ton i same te słowa. I - nawiązując do nich - myślę sobie, że ta pani, wracając do zapewne skromnego i pustego mieszkanka, musiała mieć przed oczami obraz dziecka jedzącego zupę i być z siebie zadowolona. Powinna być. A jeśli chodzi o tego podczłowieka, to pewnie - po wyjściu ze sklepu - w tym swoim zapijaczonym łebku albo nie miał nic, albo w duchu bulwersował się tym, że na nas trafił. Dlatego strasznie bym chciała, żeby przyśniło mu się to, o czym wcześniej wspomniałam. Na lepszy sen nie zasłużył.
                To był z całą pewnością jedyny dzień w moim życiu, w którym powiedziałam tyle razy słowo: "Proszę". Nogi mnie bolą cholernie. Cały czas mam ochotę udusić tego faceta. Bycie wolontariuszem może być męczące, ale jest piękne i to była pierwsza taka moja inicjatywa, lecz na 100% nie ostatnia...
 

piątek, 21 września 2012

Recenzja "Zakochanych w Rzymie"

Tyle się dzieje, a ja nie mam czasu na codzienne blogowanie i raczej mieć go nie będę....
W tej sytuacji pozostaje mi to jakoś rekompensować tym, że raz na jakiś czas będę zamieszczać swoje recenzje, itp. No bo jestem w klasie lingwistyczno-dziennikarskiej i piszę tak czy siak.
 
Dzisiaj recenzja najnowszego filmu Woody`ego Allena "Zakochani w Rzymie", który ostatnio miałam okazję obejrzeć w kinie, w ramach członkostwa w Szkolnym Klubie Filmowym.
Miłego czytania.
 
Allenowski humor z włoskim posmakiem
 
            Po filmowych podróżach do Londynu („Scoop" i „Wszystko Gra”), Barcelony („Vicky Christina Barcelona”) i Paryża („O północy w Paryżu”) Woody Allen zabiera nas na ulice wiecznego miasta… W nowej komedii, pt. „Zakochani w Rzymie” przedstawia cztery różne historie, ilustrujące interakcje mieszkańców Rzymu z Amerykanami. Umiejscowienie bohaterów w mieście ociekającym humorem i temperamentem okazało się strzałem w dziesiątkę – Allen udowodnił, że jego wypaczenie twórcze jest bzdurą i że nadal potrafi pokazać na dużym ekranie tego Woody`ego, w którym zakochał się świat kina.

            W „O północy w Paryżu” mieliśmy zaserwowaną jedną historię, za to świetnie pociągniętą – na tyle świetnie, by zasłużyć na Oscara. Tym razem historie są cztery, a ich fragmenty przeplatają się ze sobą nawzajem. Czy ten pomysł był trafiony? Niekoniecznie… Mimo że każdy wątek jest na swój sposób wyjątkowy i opowiada o czymś innym, to po jakimś czasie można mieć w głowie mętlik, a sam dowcip zawarty we wszystkich czterech historiach staje się nudny i przestaje śmieszyć. Nie wszyscy odbiorcy są w stanie nadążyć za tym szalonym humorem.

            Tę nie do końca udaną koncepcję wymieszania wątków Allen rekompensuje dwoma rzeczami – magią wiecznego miasta oraz znakomitą obsadą. Co do tej pierwszej, bardzo dobrym tłem i właściwie to podstawą „Zakochanych w Rzymie” jest właśnie wieczne miasto – widoki na jego ulicach zmiękczają widza i wprawiają go w rozmarzenie. W parze z ukazaną cudowną architekturą idzie muzyka, słodząca uszy nastrojem włoskiego amore; we wstępie słyszymy Nel Blu Dipinto Di Blu (Volare) – coś, co, zdaje się, znają wszyscy i dzięki czemu wszyscy wypływają na wody romantycznej, włoskiej magii.

            Jeśli chodzi o obsadę, to ja dzięki niej mogę Woody` emu wybaczyć nawet to, że momentami nie byłam w stanie iść ramię w ramię z tym wariactwem przeplatanych wątków… Trudno byłoby mi powiedzieć, którą rolę uważam za najlepszą, a którą za najgorszą – wszystkie urzekły mnie tak samo. Allen wiedział, co robi, kiedy Jesse`go Eisenberg`a uczynił neurotycznym Jack`iem, Ellen Page czarującą manipulantką, Roberto Benigni` ego przeciętnym przedstawicielem klasy średniej, który z dnia na dzień zostaje słynnym celebrytą, a Aleca Baldwin`a doradcą w sprawach sercowych niestałego w uczuciach Jacka. Nie można nie wspomnieć o Penelope Cruz, która świetnie wcieliła się w postać luksusowej prostytutki. Oczywiście wisienką na torcie jest sam Woody Allen jako filmowy Jerry. Gra emerytowanego desperata, nie potrafiącego pogodzić się z tym, że nie czekają go już żadne wielkie sukcesy, przychodzi mu z zadziwiającą łatwością i emanującą prawdą, bo przecież jest to reżyser we własnej osobie… Woody skończy w tym roku 77 lat, a mimo to nie sygnalizuje zakończenia swoich filmowych wojaży. Ba, zapowiada kolejne plany w swej karierze i widocznie nie w głowie mu emerytura, kominek i ciepłe kapcie. To szczere utożsamienie z wykreowanym przez siebie bohaterem sprawia, że widzowie pokochali filmowego Jerry`ego i jego sarkastyczny wizerunek – który jest przecież także wizerunkiem Allena.

            Trudno polecić lub odradzić obejrzenie „Zakochanych w Rzymie”. Stali konsumenci allenowskich produkcji mogą powiedzieć, że nowy film reżysera to tylko odgrzewane kotlety, a wprowadzenie bohaterów do wiecznego miasta to jedynie przykrywka monotonnego schematu podobnych do siebie wątków. Jednak wielu miłośników tego zwariowanego humoru chętnie skosztuje po raz kolejny uczuć i dowcipu w mistrzowskim opakowaniu – tym razem z włoskim posmakiem.  I oczywiście ci, którzy dotychczas nie mieli okazji bliżej poznać istoty geniuszu Woody`ego, powinni pokusić się o rozpoczęcie przygody z jego produkcjami. Zdaje się, że Rzym jest idealnym miejscem na pierwsze spotkanie z tym fenomenalnym twórcą.