niedziela, 23 grudnia 2012

Życzenia i życzenie specjalne Kilera

EDIT: Kiler znalazł dom!!! :D


Zanim złożę świąteczne życzenia, chcę Wam przedstawić pewnego wyjątkowego schroniaka z Krakowa, który w Wigilię zapewne życzyłby sobie dobrego, ciepłego domku...
Kiler nie ma żadnej poruszającej historii, nie wyróżnia się też wyglądem. Ot, zwykły, bury pies jakich wiele. Trafił do schroniska nie wiadomo skąd, zamieszkał w jednym z boksów i siedzi tam, niezauważany przez nikogo, już prawie od 4 lat.
Kiler nie jest już młody- ma około 8-9 lat. Jest średniej wielkości, zbliżonej do amstaffa budowy psem o krótkiej, ale gęstej brązowej sierści i klapniętych uszach. Jedynym co wyróżnia go z tłumu podobnych czworonogów jest szeroki, typowy dla ras bullowatych, uśmiech, który pojawia się na jego pysku na widok znajomej twarzy czy perspektywy spaceru. I oczy, piękne, bursztynowe oczy, które pomimo tylu lat spędzonych za kratami wciąż są pełne blasku i nadziei.
Kiluś mimo zobowiązującego imienia jest 'słodziakiem' jakich mało. Wystarczy odrobina poświęconej mu uwagi, a on chętnie przytula się i rozdaje buziaki. Po kilku spacerach przywiązuje się do człowieka i jest w niego wpatrzony praktycznie non stop. Kilut należy do psów bardzo przyjacielskich, a przy okazji łakomych, dzięki czemu łatwo uczyć go nowych zachowań. Za kawałek kiełbaski czy psiego smakołyka siada na komendę i daje łapę, a nawet dwie na raz. Uwielbia biegać, skakać za kijkiem, czy przeciągać się nim- byleby uczestniczył w tym dwunożny przyjaciel.
Kiler ładnie chodzi na smyczy, zwykle nie ciągnie. Na inne psy raczej nie zwraca uwagi, czasem wykaże nimi zainteresowanie, jednak nigdy nie zachowywał się w stosunku do innych czworonogów agresywnie, jednak to jest jeszcze do sprawdzenia



Kontakt w sprawie adopcji: avaloth@interia.pl
Tekst i zdjęcia: Dogomania.pl








To teraz mogę Wam życzyć zdowych, spokojnych, radosnych świąt Bożego Narodzenia oraz wiele pomyślności w nadchodzącym roku. :)


sobota, 22 grudnia 2012

Od jednej Apokalipsy do drugiej


Oglądam „Wydarzenia” na Polsacie i dowiaduję się, że… jakiś facet stwierdza, że należy wprowadzić zmiany (uproszczenie) w polskiej ortografii. Powody? Głównym jest fakt, że dzieci w szkole i dorośli dyslektycy sobie z nią nie radzą.
                Litości! Przyszło mi żyć w kraju, w którym kochani rodacy chcą deptać język – świadectwo naszej historii, naszej kultury, nas samych – i to dlaczego! Dlatego, że (przepraszam) gówniarzeria z podstawówki marudzi, że trzeba się uczyć, kiedy pisać „ż”, a kiedy „rz”. Padłam już całkiem, kiedy padło stwierdzenie, że przez naukę ortografii dzieci nie mają czasu na inne przedmioty. Ha! Pewnie, że nie mają – jeśli kochający rodzice pozwalają im spędzać całe godziny przed komputerem na Wyspie Gier, no to przecież trzeba wycelować w innego winowajcę – padło na naszą nieszczęsną ortografię. No, ręce opadają! Aż nasuwa się retoryczne pytanie – jaka będzie przyszłość tego narodu? Internet jest fajniejszy niż czytanie O psie, który jeździł koleją. Łatwiej nasze kochane „ó” pogrzebać niż przyznać, że dzieciary są teraz m a s a k r y c z n i e rozkapryszone i rosną z nich (przepraszam najmocniej) „puści” idioci, których za każdym razem można usprawiedliwić i problemu doszukać się nawet w polszczyźnie.
                A gdzie duch patriotyczny?! Gdzie szacunek dla historii?! Gdzie dbałość o „korzenie”?! Czy dzieciary w ogóle będą mieć minimalne pojęcie o sensie tych słów? Nie ma się co cieszyć, że obliczenia Majów co do zagłady się nie sprawdziły – koniec świata to będzie wtedy, jeśli takich (przepraszam) idiotów będzie tak wielu, że ten głupi pomysł znajdzie zastosowanie w praktyce. Na pewno będzie to koniec polskiej ortografii…
                Coraz bardziej mam ochotę zrezygnować z dziennikarstwa i zostać polonistką – surową, wymagającą, „bezlitosną” polonistką, robiącą non stop dyktanda i czepiającą się każdego przecinka. Ale gdybym, sprawdzając pracę pisemną jakiegoś smarkacza, musiała znosić górka przez „u” i nie mogąc zamazać tego czerwonym długopisem, to na pewno wyskoczyłabym z okna szkolnego budynku.

czwartek, 20 grudnia 2012

Z okazji końca świata...

Rany... kiedy ja tu pisałam... :O Tak się zajęłam blogiem fotograficznym, że przestałam "odkurzać" tego. Ale - zgodnie z tytułem - z okazji końca świata coś napiszę, ha, ha!
 
Tak na serio - przeraża mnie ludzki idiotyzm. Mam w tej chwili na myśli nie przepowiednię Majów, a... ostrowiecką "dziurę". Kiedy w środę rano dotarła do mnie w szkole wiadomość o osuwisku na Polnej, nie sądziłam, że po południu już cała Polska będzie wiedzieć, że Ostrowiec jest dziurawy jak ser. I że stanie się to medialną sensacją.
Byłam w tamtym miejscu (po drodze, idąc do Hufca, znajdującego się przy PG2) i fakt - wygląda to m a s a k r y c z n i e ! Naprawdę, współczuję wszystkim, którzy przez ten żywioł stracili swój dobytek i musieli się męczyć bez wody i ogrzewania. Nic przyjemnego. Jednak nie mogę zrozumieć paru rzeczy...
Po pierwsze, ciekawscy ludzie - wczoraj tylu było tych gapiów, że głowa mała. I nic dziwnego, że zirytowany policjant zadał im logiczne pytanie: To taras widokowy czy ulica?
Po drugie, media. Na miejscu "warowały" samochody: TVP, Polsatu i TVN-u. A kiedy wróciłam do domu, w każdym serwisie informacyjnym jako news dnia zaserwowano relację z Polnej. I tym sposobem - jak to ktoś na forum Ostrowca napisał - teraz, jeśli padnie nazwa `Ostrowiec`, to pierwszym skojarzeniem będzie Aaa, to tam, gdzie ta dziura!
Po trzecie, internetowa sława. O artykułach na Onecie itp. nawet nie wspomnę. Ale że wyrwa trafiła na BESTY, to szok! A jeszcze większy szok i facepalm, gdy na Facebooku trafiasz na...


Boże, widzisz i nie grzmisz...

Dowcipy/"suchary" też już są:
"Ostrowczanie są zdołowani"
"Metro robią!"

Taa... koniec świata. Fakt, to już jutro! Ostatni koniec świata przespałam, w ten prawdopodnie będę miała Wigilię klasową, ewentualnie będę iść na Polną do Hufca, zanieść formularz na WOŚP, ewentualnie odbierać zdjęcia od fotografa.

Aż mi przychodzi na myśl wiersz Miłosza, omawiany w gimnazjum. Szczególnie ostatnia strofa.

W dzień końca świata
Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji,
Rybak naprawia błyszczącą sieć.
Skaczą w morzu wesołe delfiny,
Młode wróble czepiają się rynny
I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć.

W dzień końca świata
Kobiety idą polem pod parasolkami,
Pijak zasypia na brzegu trawnika,
Nawołują na ulicy sprzedawcy warzywa
I łódka z żółtym żaglem do wyspy podpływa,
Dźwięk skrzypiec w powietrzu trwa
I noc gwiaździstą odmyka.

A którzy czekali błyskawic i gromów,
Są zawiedzeni.
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już.
Dopóki słońce i księżyc są w górze,
Dopóki trzmiel nawiedza różę,
Dopóki dzieci różowe się rodzą,
Nikt nie wierzy, że staje się już.

Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,
Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,
Powiada przewiązując pomidory:
Innego końca świata nie będzie,
Innego końca świata nie będzie.



Z tym lirycznym akcentem życzę wszystkim udanej Apokalipsy ;)

niedziela, 21 października 2012

Pomoc dla Czesia!!!

Pamiętacie, jak swego czasu robiłam na blogu reklamę bezdomnym psiakom? Wstyd mi, że teraz tego nie robię. Muszę się poprawić...

Dzisiaj przedstawiam Wam pewnego owczara z pewnym - bardzo poważnym - problemem...

Tutaj event na Facebooku:
http://www.facebook.com/events/460372000669697/

Boli mnie cholernie, że zwierzę tak pokrzywdzone przez los - poważnie zdeformowaną łapką - musiało na domiar doświadczyć złego od człowieka. Jest świetnym stworzeniem -  o urodzie nie muszę nic mówić, bo zdjęcia wyrażają więcej niż tysiąc słów, ale w dodatku jego usposobienie... Mimo swojego kalectwa jest żywiołowy, radosny, śmieją się, że ma ADHD. To jeszcze młodzienias. Każdy szczeniak zasługuje na dom. Każdy szczeniak zasługuje na szansę, by raz w życiu pogryźć właścicielowi kapcie i sznurówki. Każdy szczeniak zasługuje na zabawę. Każdy szczeniak zasługuje na kogoś, u kogo mógłby zasnąć na kolanach. Każdemu szczeniakowi to bezwzględnie się należy! Bo szczeniak to najniewinniejsza istota na Ziemi...
Cześ jest takim już wyrośniętym szczeniakiem, ale doświadczył już tyle zła, że winien przeżyć swoje szczenieństwo raz jeszcze. Ze zdrową łapką. A jeśli to nie jest możliwe, to przynajmniej z kochającym właścicielem...
 
 
 
 
To oczywiste - nie każdy jest w stanie zapewnić mu u siebie domu, nie każdy może dokonać wpłaty na pomoc dla niego. Ale k a ż d y może dać mu rozgłos poprzez Facebooka, bloga, znajomych. Każda pomoc jest dobra. Im więcej osób się o nim dowie, tym większe prawdopodobieństwo znalezienia mu nowego domu. Zatem do dzieła, ludziska!

piątek, 19 października 2012

Pisanie daje nie tylko radość

Jak w tytule stwierdzam - pisanie daje nie tylko radość, bo można łączyć przyjemne z pożytecznym, prawda? Nie wiem, czy udział w konkursie na napisanie najlepszej recenzji można nazwać bardzo pożytecznym, ale na pewno satysfakcjonującym. Złaszcza gdy niespodziewanie się ten konkurs wygrywa i za tydzień czytasz swoje "wypociny" w gazecie...
A co tam, pochwalę się:
 
Chwalę się, żeby pokazać, że:
- nie próżnuję i cały czas piszę, mimo że na bloga czasu nie mam,
- dzięki swoim pasjom można coś osiągnąć.
 
Znacie tę recenzję z poprzedniego wpisu. Nie liczyłam, że mam jakieś szanse w tym konkursie, bo - co ciekawe - pisałam to "na szybko". Cóż, życie zaskakuje.
 
A ten wycinek na pewno sobie zachowam - pierwszy taki sukces :)

 
 
Druga nagroda to koszulka z "Jesteś Bogiem". Koszulka jak koszulka. Najbardziej podoba mi się cytat z kawałka PKF "Znikam" z tyłu:
 
 
 
Dobra, koniec chwalenia! Co za dużo, to nie zdrowo. Teraz czekajcie na kolejne recenzje na blogu :)


niedziela, 7 października 2012

Legenda polskiego hip-hopu wskrzeszona na ekranie

Dobra, dzisiaj kolejna recenzja, napisana przeze mnie w ramach uczestnictwa w SKF-ie. Tym razem "Jesteś Bogiem". Miłego czytania :)


            Żeby pokazać na dużym ekranie historię legendarnej Paktofoniki i wbić nią w kinowe fotele tysiące widzów, pomysłodawca scenariusza – Maciej Pisuk – musiał przebyć naprawdę długą i wyboistą drogę. W wypadku filmu „Jesteś Bogiem” określenie „długo oczekiwany” zyskuje szczególny wymiar, bowiem potrzeba było niespełna dziesięciu lat, by gotowe dzieło ujrzało światło dzienne… Oprócz znalezienia producenta, który nie oczekiwałby wprowadzenia zmian w scenariuszu (a tym samym zbezczeszczenia tego, co chciał powiedzieć poprzez film artysta), Pisuk stanął przed nie lada wyzwaniem, aby udowodnić dwóm pozostałym członkom PaktofonikiFokusowi oraz Rahimowi – i rodzinie zmarłego Magika, że to nie chęć wzbogacenia się na tragedii lidera grupy popchnęła go ku takim działaniom. Po śmierci Magika ustawiała się cała kolejka chętnych do stworzenia tego filmu, więc nasuwa się pytanie, dlaczego i Pisuka chłopcy z Paktofoniki nie odesłali z kwitkiem. Jak wyznaje Rahim – „być może przez to, że on nie słuchał hip-hopu, nie znał do końca tego środowiska, stwierdziłem, że może warto z nim porozmawiać”.

            Na takich filmach jak „Jesteś Bogiem” ciąży jedna istotna rzecz. Skoro tak wiele osób na niego czekało, to wymagania wobec produkcji są z pewnością ogromne i widać to po skrajnych emocjach, jakie zdążyła ona wywołać wkrótce po premierze. Faktem jest, że historia narodzin legendy zrobiła na polskiej scenie filmowej niemały harmider…

            Zarzuty pod adresem „Jesteś Bogiem” dotyczą najczęściej tego, że film „rażąco mija się z prawdą”. Nie wszystkie wydarzenia przedstawione są w porządku chronologicznym – na przykład członkowie Paktofoniki poznali się znacznie wcześniej niż pokazuje ekranizacja. Krytycy nie zwracają jednak uwagi na bardzo ważną kwestię; twórcy kinowej historii Magika i jego przyjaciół nie ukrywają, że nie chodziło im o rzetelny dokument, tylko o przedstawienie artystycznej wizji narodzin Paktofoniki i walki młodych ludzi o swoje marzenia. Sfabularyzowanie tej opowieści nie jest minusem – wręcz przeciwnie; nadaje jej uniwersalności, która pozwala dotrzeć do większej liczby widzów. W filmie Magik, Rahim i Fokus są ukazani jako wrażliwi młodzi ludzie, mający pasje i realizujący je dzięki wzajemnemu zrozumieniu i wsparciu, a nie jako „wandale w dresach” szukający bójek na blokowiskach – bo tak, niestety, odbierano (i zdarza się, że nadal się odbiera) środowisko hip-hopowe.

            Kolejne ataki na produkcję Leszka Dawida dotyczą obsady – wielu widzów rażą w oczy różnice w wyglądzie bohaterów. Ale jakie znaczenie ma na przykład to, że Fokus był wyższy? Nie ma żadnego dla widza, który nie wie praktycznie nic na temat Paktofoniki i jej członków. Zresztą, skoro już czepiamy się różnic, to należy też wspomnieć o podobieństwach – filmowy Rahim (Dawid Ogrodnik) ma wrażliwość wypisaną na twarzy, z kolei z Fokusa (Tomasz Schuchardt) emanują zdystansowanie i pozory „twardziela” – kontrast ten jest bardzo zgodny z rzeczywistością. Oczywiście największa presja ciążyła na Marcinie Kowalczyku, który musiał stanąć naprzeciw oczekiwań setek fanów zmarłego Magika. Mimo że to wyzwanie było balansowaniem na krawędzi i łatwo mogło się skończyć porażką, sam Rahim i Fokus, którzy wiernie śledzili, jak rodził się film i byli obecni na planie, przyznają, że intonacja, gesty, zachowanie – że to wszystko dawało wrażenie, jakby przez Marcina przemawiał duch Magika. I o to właśnie chodziło. Internauci często piszą, że mistrzostwo Kowalczyk osiągnął w scenie, w której rapuje „Plus i minus” na klatce schodowej – trudno się nie zgodzić.

            Twórcom „Jesteś Bogiem” udało się pokazać jeszcze jedną rzecz, kto wie – być może właśnie najistotniejszą… Muzyka hip-hopowa nie trafia do wszystkich – to oczywiste. Ale i jej przeciwnicy mają pecha, jeśli nie poznają „ulicznej” muzyki sprzed dekady; Paktofonika bez wątpienia przetarła szlaki przyszłym twórcom polskiego hip-hopu i na swój sposób stała jakimś punktem zaczepienia. Dlatego można ubolewać, że dziś coraz mniej młodych ludzi zdaje sobie z tego sprawę i powoli to wszystko odchodzi w niepamięć. Ale filmowa historia narodzin legendy w ogromnym stopniu przyczyniła się do pewnego zahamowania tego procesu… Umiejętne odtworzenie ówczesnych wydarzeń zaistniałych na polskiej scenie muzycznej i opakowanie ich w artystycznej wizji przyciągnęło do kin setki tysięcy osób i sprawiło, że głos Magika rozbrzmiewa na nowo…

sobota, 29 września 2012

Mały gest, a cieszy

                28 i 29 września - zbiórka żywności w sklepach w ramach akcji Podziel się posiłkiem. Z racji, że nasze LO się w nią włączyło, to miałam okazję, żeby sama coś w tej kwestii zrobić i dzisiaj, wraz z innymi z naszej szkoły, rozdawać przy wejściu do sklepu ulotki informacyjne, czyli po prostu - propagować zbiórkę i sprawić, żeby jak najwięcej osób, które przychodziły na zakupy, kupowało o ten jeden produkt więcej i napełniało nim koszyki przy wyjściu - wszysto dla niedożywionych dzieci.
                Cóż mogę powiedzieć... Bardzo chętnie postałam te półtora godzinki (tym bardziej, że nie byłam sama i miałam towarzystwo), bardzo fajne, moim zdaniem przynajmniej, zajęcie i oczywiście bardzo pożyteczne, ale... ale z moimi słabymi nerwami i uczuleniem na - jak ja to nazywam - podludzi nie jest łatwo znieść głupie komentarze samolubnych idiotów i pseudointelektualistów, którzy nie dość, że sami nie pomagają, to jeszcze zawadza im, że pomaga ktoś inny.
                Starłam się z różnymi osobami - jedni odwzajemniali nasze uśmiechy, czytali z zainteresowaniem treść ulotek, a na końcu, odchodząc od kasy, wrzucali coś do koszyków (tych było najmniej, niestety), drudzy mówili "Nie, dziękuję" lub "Nie, już dostałem/am taką ulotkę", nie biorąc od nas karteczek, inni przechodzili bez słowa i nas "olewali". Wielu było takich, którzy brali ulotki zupełnie odruchowo lub "dla świętego spokoju". Jednak najgorsi byli ci, którzy i nie brali ulotek, i nie mieli zamiaru kupić dodatkowo tego jednego opakowania konserwy czy makaronu, i w dodatku prawili nam - niby rzeczowe i logiczne - karcące kazania. Chociaż było ich tyle co nic, to skutecznie podnosili mi - i pewnie reszcie wolontariuszek - ciśnienie. Szczególnie taki jeden facet...
                Stałam z koleżanką z klasy, miałam dobry punkt obserwacyjny, żeby przez przeszklone drzwi widzieć, gdy ktoś wchodził do sklepu i przygotować się do wysilenia na życzliwy uśmiech i powiedzenie równie życzliwego "Proszę". Stałyśmy. Zauważyłam, że po schodach ku wejściu schodzi (bo ten sklep jest jakby "w podziemiach) jakiś mężczyzna. Miałam złe przeczucia, że to jeden z podludzi, z którym dojdzie do niemiłego incydentu, bo wyglądał baaardzo nieprzyjemnie - niesłychanie gruby (mówię to tak na marginesie, żebyście sobie mogli lepiej go wyobrazić, nie mam w zwyczaju oceniać ludzi po tym, czy są "puszyści, czy nie), pomarszczona twarz wykrzywiona w nieprzyjemnym grymasie, chwiejny krok i papieros w ręce. Obserwowałam, jak przystanął i zgasił nogą peta. Weszedł, koleżanka dała mu ulotkę. Ledwo na nią spojrzał i - dosłownie - warknął: "Co to jest?!". Koleżanka mu wyjaśniła po krótce, na czym polega akcja, na co on wyskoczył nam z całą litanią swoich pseudointelektualnych racji i bełkotał coś, że nie ma forsy na jedzenie dla swoich dzieci, więc nie da tym bardziej dla obcych. Aha, jeszcze przedstawiał nam swoje jakże "genialne" wyliczenia, że jeżeli kupi ten jeden produkt więcej i wrzuci go do naszego koszyka, to jedno z jego dzieci nie zje przez to obiadu. Ech, tak bardzo bym chciała mieć więcej cierpliwości... Bo miałam szczerą ochotę, żeby zakopać facetowi w to jego wielkie brzuszysko, którym zablokował nam dostęp do innych klientów wchodzących do sklepu (i tym sposobem nie dostawali oni ulotek) i wykrzyczeć mu prosto w tę jego zapijaczoną - przepraszam najmocniej - mordę, że człowiek, który nie ma czego wrzucić do garnka, nie zajeżdża na trzy metry wódą i papierosami. Przekonałam się, co pani pedagog miała na myśli, mówiąc, żebyśmy nie zwracali uwagi na żadne głupie komentarze. Nie myślałam tylko, że to może być takie trudne... Dobrze, że moja koleżanka potrafiła jakoś zbyć jego i te jego bełkoty, bo jeszcze parę sekund i szlag by mnie trafił... Nie sądzę, żeby tak wyglądał człowiek, który nie ma co jeść albo nie ma co dać jeść swoim dzieciom. Za chwilę odszedł i zniknął między sklepowymi półkami. Nie zdążyłam jeszcze się uspokoić, a wychodził. Gdy się zbliżał, zaczęłam powtarzać sobie w duchu: "Tylko spokojnie, Milena, tylko spokojnie". Jak się można domyśleć, przystanął znowu, po raz kolejny blokując nas swoim "bębnem" i - zapalając kolejną fajkę - powtórzył swoje (pff...) przemyślenia. Wprawdzie bełkotał i tylko co trzecie jego słowo było do rozszyfrowania, ale tak tłumaczać z pijackiego na polski, powiedział mniej więcej: "Ludzie już od tego odchodzą, ludzie już na takie rzeczy nie dają". Chyba podludzie, pomyślałam sobie. I wyszedł. I gdy tylko wyszedł, powiedziałam - już na głos: A żebyś się zadławił tym swoim petem! Teraz sobie jeszcze myślę, że dobrze by było, gdyby dziś przyśniło mu się głodne dziecko, proszące dużymi, smutnymi oczami o kromkę chleba. Życzę mu tego z całego serca! Nie jestem pewna, ale zdaje się, że tym, co kupił, była kolejna "używka"... Pozostawię to bez komentarza.
                Facet naprawdę wyprowadził mnie z równowagi. Pierwszy raz brałam udział w takim czymś, więc nie jestem przyzwyczajona do ego typu sytuacji. Ja przepraszam, ale trudno szukać usprawiedliwienia, dla kogoś, kto tak bezczelnie najeżdża na innych i zgrywa pokrzywdzonego, choć stać go, żeby wlewać w siebie alkoholowe świństwa i kopcić jak smok. Co innego taka jedna kobieta, która dość nieprzyjemnie powiedziała nam, że nie chce ulotki - ale była z dziećmi i biorąc pod uwagę, że na nie wrzeszczała i widocznie była wściekła, duża część mnie przymykała na jej zachowanie oko. U niej mogłabym jeszcze szukać obiektywnego usprawiedliwienia, ale u tamtego pijusa - nie!
                Byli też lepsi ludzie - szczególnie sympatyczne były emerytki, co ani trochę mnie nie dziwi. Po pierwsze, wiele z nich mieszka w pobliskich bloczkach, z tego co wiem. Po drugie, łatwo się domyśleć, że - skoro żyją w swoich mieszkankach same ze swojej renty (większej lub mniejszej), to nie mają oporów, żeby podzielić się pieniędzmy, bez których one przeżyją. Tym bardziej, jeśli rzecz dotyczy niczemu niewinnych dzieci. Jedna pani wzięła ulotki dla sąsiadek, inna z nami porozmawiała, mogłyśmy jej podziękować, bo coś wrzuciła. Wychodząc, powiedziała: "No, to bardzo się cieszę, że mogłam spełnić swój obowiązek". Cholernie głęboko utkwił mi w głowie jej ton i same te słowa. I - nawiązując do nich - myślę sobie, że ta pani, wracając do zapewne skromnego i pustego mieszkanka, musiała mieć przed oczami obraz dziecka jedzącego zupę i być z siebie zadowolona. Powinna być. A jeśli chodzi o tego podczłowieka, to pewnie - po wyjściu ze sklepu - w tym swoim zapijaczonym łebku albo nie miał nic, albo w duchu bulwersował się tym, że na nas trafił. Dlatego strasznie bym chciała, żeby przyśniło mu się to, o czym wcześniej wspomniałam. Na lepszy sen nie zasłużył.
                To był z całą pewnością jedyny dzień w moim życiu, w którym powiedziałam tyle razy słowo: "Proszę". Nogi mnie bolą cholernie. Cały czas mam ochotę udusić tego faceta. Bycie wolontariuszem może być męczące, ale jest piękne i to była pierwsza taka moja inicjatywa, lecz na 100% nie ostatnia...
 

piątek, 21 września 2012

Recenzja "Zakochanych w Rzymie"

Tyle się dzieje, a ja nie mam czasu na codzienne blogowanie i raczej mieć go nie będę....
W tej sytuacji pozostaje mi to jakoś rekompensować tym, że raz na jakiś czas będę zamieszczać swoje recenzje, itp. No bo jestem w klasie lingwistyczno-dziennikarskiej i piszę tak czy siak.
 
Dzisiaj recenzja najnowszego filmu Woody`ego Allena "Zakochani w Rzymie", który ostatnio miałam okazję obejrzeć w kinie, w ramach członkostwa w Szkolnym Klubie Filmowym.
Miłego czytania.
 
Allenowski humor z włoskim posmakiem
 
            Po filmowych podróżach do Londynu („Scoop" i „Wszystko Gra”), Barcelony („Vicky Christina Barcelona”) i Paryża („O północy w Paryżu”) Woody Allen zabiera nas na ulice wiecznego miasta… W nowej komedii, pt. „Zakochani w Rzymie” przedstawia cztery różne historie, ilustrujące interakcje mieszkańców Rzymu z Amerykanami. Umiejscowienie bohaterów w mieście ociekającym humorem i temperamentem okazało się strzałem w dziesiątkę – Allen udowodnił, że jego wypaczenie twórcze jest bzdurą i że nadal potrafi pokazać na dużym ekranie tego Woody`ego, w którym zakochał się świat kina.

            W „O północy w Paryżu” mieliśmy zaserwowaną jedną historię, za to świetnie pociągniętą – na tyle świetnie, by zasłużyć na Oscara. Tym razem historie są cztery, a ich fragmenty przeplatają się ze sobą nawzajem. Czy ten pomysł był trafiony? Niekoniecznie… Mimo że każdy wątek jest na swój sposób wyjątkowy i opowiada o czymś innym, to po jakimś czasie można mieć w głowie mętlik, a sam dowcip zawarty we wszystkich czterech historiach staje się nudny i przestaje śmieszyć. Nie wszyscy odbiorcy są w stanie nadążyć za tym szalonym humorem.

            Tę nie do końca udaną koncepcję wymieszania wątków Allen rekompensuje dwoma rzeczami – magią wiecznego miasta oraz znakomitą obsadą. Co do tej pierwszej, bardzo dobrym tłem i właściwie to podstawą „Zakochanych w Rzymie” jest właśnie wieczne miasto – widoki na jego ulicach zmiękczają widza i wprawiają go w rozmarzenie. W parze z ukazaną cudowną architekturą idzie muzyka, słodząca uszy nastrojem włoskiego amore; we wstępie słyszymy Nel Blu Dipinto Di Blu (Volare) – coś, co, zdaje się, znają wszyscy i dzięki czemu wszyscy wypływają na wody romantycznej, włoskiej magii.

            Jeśli chodzi o obsadę, to ja dzięki niej mogę Woody` emu wybaczyć nawet to, że momentami nie byłam w stanie iść ramię w ramię z tym wariactwem przeplatanych wątków… Trudno byłoby mi powiedzieć, którą rolę uważam za najlepszą, a którą za najgorszą – wszystkie urzekły mnie tak samo. Allen wiedział, co robi, kiedy Jesse`go Eisenberg`a uczynił neurotycznym Jack`iem, Ellen Page czarującą manipulantką, Roberto Benigni` ego przeciętnym przedstawicielem klasy średniej, który z dnia na dzień zostaje słynnym celebrytą, a Aleca Baldwin`a doradcą w sprawach sercowych niestałego w uczuciach Jacka. Nie można nie wspomnieć o Penelope Cruz, która świetnie wcieliła się w postać luksusowej prostytutki. Oczywiście wisienką na torcie jest sam Woody Allen jako filmowy Jerry. Gra emerytowanego desperata, nie potrafiącego pogodzić się z tym, że nie czekają go już żadne wielkie sukcesy, przychodzi mu z zadziwiającą łatwością i emanującą prawdą, bo przecież jest to reżyser we własnej osobie… Woody skończy w tym roku 77 lat, a mimo to nie sygnalizuje zakończenia swoich filmowych wojaży. Ba, zapowiada kolejne plany w swej karierze i widocznie nie w głowie mu emerytura, kominek i ciepłe kapcie. To szczere utożsamienie z wykreowanym przez siebie bohaterem sprawia, że widzowie pokochali filmowego Jerry`ego i jego sarkastyczny wizerunek – który jest przecież także wizerunkiem Allena.

            Trudno polecić lub odradzić obejrzenie „Zakochanych w Rzymie”. Stali konsumenci allenowskich produkcji mogą powiedzieć, że nowy film reżysera to tylko odgrzewane kotlety, a wprowadzenie bohaterów do wiecznego miasta to jedynie przykrywka monotonnego schematu podobnych do siebie wątków. Jednak wielu miłośników tego zwariowanego humoru chętnie skosztuje po raz kolejny uczuć i dowcipu w mistrzowskim opakowaniu – tym razem z włoskim posmakiem.  I oczywiście ci, którzy dotychczas nie mieli okazji bliżej poznać istoty geniuszu Woody`ego, powinni pokusić się o rozpoczęcie przygody z jego produkcjami. Zdaje się, że Rzym jest idealnym miejscem na pierwsze spotkanie z tym fenomenalnym twórcą.

sobota, 28 lipca 2012

Nie taki straszny amstaff


                Maszerujesz chodnikiem. Mijasz kolejnych przechodniów, nie zwracając na nich większej uwagi. Zaabsorbowany jesteś myślami o tym, gdzie i po co idziesz. Z zadumy wyrywa cię widok zbliżającego się do ciebie chłopaka i psa, którego prowadzi na smyczy. Zwierzę to ma silną, zwartą budowę, krótką sierść i… potężną szczękę. Na szerokiej mordce nie ma kagańca, co przyprawia cię o gęsią skórkę. Jesteś przekonany, że jeżeli psu coś się w tobie nie spodoba – a prawdopodobieństwo takiego obrotu spraw jest, twoim zdaniem, ogromne – to z całą pewnością stracisz rękę, albo, co gorsza, nieprzewidywalna bestia bez ostrzeżenia skoczy i rozszarpie ci gardło, zanim jej opiekun zdąży w jakikolwiek sposób zareagować. Co w takim razie zrobisz? Pewnie przejdziesz na drugą stronę ulicy lub wylejesz pod adresem chłopaka prowadzącego swojego pupila potok nieprzyjemnych dla niego uwag o nieodpowiedzialności i tak dalej. Albo jedno i drugie.
                American Staffordshire Terrier – znany także pod potoczną nazwą amstaff – przez lata był utożsamiany z agresją, zabijaniem i wrogością wobec ludzi i zwierząt. Patrząc na jego ogromną szczękę, większości osób niespecjalnie interesujących się rasą staje przed oczami obraz walczących na arenie psów – krwawych starć na śmierć i życie. Nie bez powodu – hodowcy pracujący nad amstaffami mieli na celu stworzyć prawdziwego psiego gladiatora; zwierzę miało być silne, odporne na ból, agresywne wobec innych zwierząt (lecz nie wobec ludzi) i mieć bardzo silną szczękę, której zaciśnięcie na gardle rywala było równoznaczne z jego śmiercią. Więc wszystko jasne – amstaff to nieco unowocześniona wersja niegdysiejszej maszyny do zabijania. I to twierdzenie trafia do ludzi jako poważne ostrzeżenie, żeby nie ufać wesołemu psiakowi i jego opiekunowi.
               Ogień niechęci do tych zwierząt podsycają żądne sensacji media, serwując masie jak najwięcej donosów o pogryzieniach. Ciekawe jest to, że robiąc reportaż czy pisząc artykuł o tego typu sprawie, autorzy starannie dbają o wykreowanie wizerunku złego amstaffa, ale słowem nie pisną o jego złym właścicielu. Zawsze wyeksponowany jest opis psa rozszarpującego małe dziecko, ale nigdy nie powie się o opiekunie, który głęboko w tyle miał socjalizację szczenięcia, nie reagował, kiedy kilkuletni chłopiec – syn znajomych – tarmosił zwierzę za uszy i ciągnął je za ogon. I – rzecz jasna – pomija się fakt, że ten niby krwiożerczy amstaff spędził całe życie w ciasnym boksie czy na łańcuchu i że pochodzi z pseudohodowli. Ludzie chętnie kupują takie historie, także nic dziwnego, że na każdym kroku spotykamy się ze stereotypem psa potwora.
                U jednych teriery typu bull budzą strach,  u innych – fascynację. Bardzo często zdarza się, że marzenie o posiadaniu amstaffa wiąże się z chęcią zaimponowania innym czy podniesieniu poczucia własnej wartości. Tym sposobem pojawia się kolejne głupie skojarzenie – zwykło się uważać, że właściciele przedstawicieli tej rasy to młodzi mężczyźni, „zakapturzeni”, pijący alkohol i wdający się w osiedlowe bójki. Dziewczyny – nie kupujcie amstaffów, bo przechodnie będą patrzeć na was, jak na przybyszów z kosmosu.
                Wygląd i historia rasy, a także wspomniana przed chwilą chęć zaimponowania, ciągnie za sobą całą procesję przykrych dla psów konsekwencji… Atuty amstaffów zamydlają oczy osobom marzącym o psie dla „szpanu” na istotne reguły obchodzenia się z tymi zwierzętami. Skutkiem jest masowy przypływ terierów typu bull i psów w ich typie w schroniskach. Świeżo upieczeni właściciele szybko zaczynają skarżyć się na niekontrolowaną agresję podopiecznego w stosunku do domowników i gości (zarówno tych dwu, jak i czworonożnych) i tak tłumaczą porzucanie wymarzonego przyjaciela. Szanse schroniskowego amstaffa – choćby nie wiem jak pięknego i spokojnego – są niemal zerowe… Nie dość, że jest amstaffem, to jeszcze z nieznaną przeszłością. A informacja o powodzie oddania go do schroniska już całkowicie pozbawia go możliwości znalezienia nowego właściciela. Za kratami schroniskowych boksów taki pies wręcz usycha. I tym sposobem mamy smutny koniec maszyny do zabijania.
                Jedna, bardzo istotna rzecz – dlaczego to psy płacą za ludzką głupotę? Nieodpowiedzialność, stereotypy, historia rasy – to wszystko spoczywa nie na barkach winowajców, tylko zwierząt, które przecież wcale się nie prosiły o taki żywot. Skoro już spotyka je taki los, to wypadałoby im to chociaż częściowo wynagrodzić. Nie patrzmy więc na amstaffa z dziesięciokilometrowym dystansem, bo są to wspaniałe psy i we właściwych rękach mogą być świetnymi kompanami. Tak naprawdę dobrze ułożony, spokojny amstaff jest zdecydowanie mniej niebezpieczny od agresywnego, źle wyszkolonego labradora atakującego wszystko, co się rusza. Mądry właściciel – mądry amstaff.

Kilka schroniaków

                Ponieważ duża część czytelników to moi znajomi, mieszkający w tej samej okolicy, co ja – przedstawiam Wam kilka wspaniałych amstaffów czekających na dom w schronisku w Radomiu, które jest najbliższym w regionie. A nóż któryś z nich podbije czyjeś serducho. J


Bolek [KLIK]

Farys (Nero) [KILK]

Joda [KLIK]

Mirra [KILK]

Opal [KLIK]

Puzon [KLIK]












piątek, 13 lipca 2012

To po prostu trzeba obejrzeć...

                Nie wiem, czy aby na pewno wszyscy czytelnicy powinni obejrzeć ten filmik. Ostrzegam, dla mnie był dosyć "mocny", ale tak czy inaczej ludzie powinni wiedzieć, jaka jest rzeczywista cena noszenia modnych futer...


                To teraz niech wszyscy, którzy potępiają obrońców zwierząt, odważą się powiedzieć, że takich spraw jak właśnie lisie farmy nie warto poruszać...

wtorek, 3 lipca 2012

Psy też usychają, czyli jak pomóc pupilowi przetrwać upały

Rtęć w termometrze szybuje niebezpiecznie wysoko w górę. Rośliny usychają. Słońce przypieka niemiłosiernie odsłonięte plecy osób, które jakimś cudem nie padły jeszcze z tego gorąca jak muchy. Psy… one również „usychają”…
                Żaden właściciel nie powinien lekceważyć problemu swojego czworonoga, który kiepsko znosi upały. Nie wystarczy napełnić mu miski zimną wodą, która i tak po paru minutach będzie na tyle gorąca, że można byłoby herbatę parzyć. Dzisiaj podam wam kilka praktycznych wskazówek, jak pomóc psu przetrwać upały…
ü  WODA
Dostęp do świeżej wody to podstawa! Niby rzecz oczywista, ale nie wszyscy wiedzą, że nie na tym rzecz polega, żeby woda była lodowata. Sęk w tym, że nie powinna być całkiem zimna – musi być chłodna, ale bez przesady. Poza tym należy pamiętać o jej regularnym zmienianiu, gdyż – nawet w misce postawionej w cieniu – może szybko się nagrzać. Najlepiej używać metalowej miski – w takiej temperatura będzie rosła wolniej.

ü  CHŁODNY KĄCIK
Zbyt długie przebywanie na słońcu może być dla psa równie niebezpieczne jak dla człowieka! Nie zapominajmy, że one mają futro. My oddajemy nadmiar wody przez skórę (pocimy się), nasi podopieczni natomiast mają do dyspozycji jedynie zianie. Nie patrzcie na to, czy wasz pies jest długo, czy krótkowłosy. Oczywiście to jest jakaś różnica, ale… Przykładowo ja jestem właścicielką dwóch krótkowłosych psiaków i dwóch długowłosych. Mimo że Atos – w typie owczarka niemieckiego długowłosego – ma większe powody do „narzekań”, to Felek i Pchełka – niemalże łyse kundelki – widocznie nie mają lepiej i również szukają stale jakiegoś miejsca do ochłody. Dlatego warto zadbać, żeby pies mógł sobie znaleźć chłodne zakwaterowanie. Pamiętajmy, że cień w ciągu dnia się „przesuwa”, tak więc jeśli nasz podopieczny przebywa na uwięzi, powinniśmy go wypuścić, aby mógł się gdzieś instynktownie schronić przed promieniami bezlitosnego słońca. Wiele psiaków latem obiera sobie za lokum łazienkę bądź inne pomieszczenie, gdzie znajdują się zimne płytki. Nie wyganiajmy psa na zewnątrz, jeśli przez cały dzień leży leniwie na kafelkach! Moje zwierzaki są praktycznie „podwórkowcami”, ale w dni takie jak dzisiaj pozwalam im leżakować na płytkach i zostawiam otwarte drzwi, aby same mogły decydować, kiedy chcą wyjść.

ü  PODRÓŻOWANIE I SPACERY
Jeżeli temperatura w cieniu dobija +30, to dajmy sobie spokój z jakimikolwiek podróżami z psem. Wielu właścicieli dużych i silnych czworonogów amatorzy się na przejażdżkę rowerową wraz ze swoim kolosem, który truchta obok czy nawet ciągnie rower. Upał? Odpuść sobie! Mój owczarek szalenie kocha rower i bieganie, ale nie mam sumienia go w samo południe wyciągać na jogging. To samo dotyczy spacerów – lepiej się „poświęcić”, wstać rano i wcześniej pozwolić się psu wybiegać, a potem powtórzyć to wieczorem (kiedy jest chłodniej) niż gnębić biedaka w taki skwar. Wybijmy sobie również z głowy pakowanie pupila do auta! Nawet jeżeli zostawimy psiaka w samochodzie na parkingu tylko na parę minut, to nie zapominajmy, że do naszego powrotu temperatura wewnątrz pojazdu może skoczyć nawet do 80 stopni Celsjusza, co może się okazać dla zwierzęcia zabójcze!

ü  CHŁODZENIE WODĄ
Od czasu do czasu możemy psa schłodzić, polewając go wodą np. ze spryskiwacza, ale… istotne jest, aby woda nie była zimna, bo nasz podopieczny może doznać szoku termicznego. Myślę, że dobrą alternatywą może być okrycie psa wilgotnym ręcznikiem.

ü  STRZYŻENIE
Wyświadczymy psu ogromną przysługę, jeżeli zabierzemy go na strzyżenie w okresie letnim. Krótsza sierść pozwoli na lepsze oddawanie ciepła. Nie odpierajmy tego pomysłu tym, że nasz zwierzak nie jest rasowy – tu chodzi o jego zdrowie, a nie ładniejszy wygląd.

Grupa zwiększonego ryzyka
Warto zwrócić uwagę, że są rasy psów, które szczególnie źle znoszą upały. Chodzi przede wszystkim o psy o krótkiej kufie, np. bokser, pekińczyk, mops, buldog. Wysokie temperatury są również groźne dla przedstawicieli ras o gęstej, grubej sierści, choćby ras północnych, np. siberian husky, alaskan malamute, samojed. Wrażliwe są też psiaki bezwłose, np. chiński grzywacz czy nagi pies peruwiański.
Mimo to pamiętajmy, że nie ma reguły – wszystkie psy potrzebują latem odpowiedniej opieki!

niedziela, 1 lipca 2012

W dniu ICH święta...

Dzień Psa... Nie mogłam ot tak przejść obok tego tematu. Z tej okazji nie będę niczego życzyć ani swoim, ani żadnym innym psom. Czemu? Bo one tego nie oczekują. Na pewno nie mają bladego pojęcia, że mamy dla nich w kalendarzu jeden dzień. Na pewno nie wiedzą, o co chodzi ich opiekunowi, który jednak chwyta je za łapy w przyjaznym geście i coś do nich ględzi z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Więc o czym myślą? Te, którym właściciele zapomnieli napełnić dzisiaj miski, zapewne o pieczeni z kurczaka. Te schroniskowe zapewne o tym, czy jakiś pracownik tudzież wolontariusz znajdzie dzisiaj chociaż pięć minut, żeby je podrapać za uszami. Te stróżujące zapewne o intruzie czyhającym gdzieś w pobliżu posesji. Te, które obsesyjnie kochają pieszczoty, zapewne o dotyku ludzkiej dłoni. Ale na pewno nie myślą o tym swoim dniu.
Ten dzień nie jest również okazją do zastanowienia się nad losem naszych czworonożnych przyjaciół i ich rolą w naszym życiu. Taką okazję mamy przez 365 dni w roku i powinniśmy z niej korzystać. To trochę nie fair, żeby sobie przypominać o nich znienacka 1 lipca. Przynajmniej każdy miłośnik psów – taki z prawdziwego zdarzenia – codziennie czyni okazję do należytej opieki nad zwierzęciem.
Skoro już jednak taki dzień mamy, to wbijmy sobie do głów, że nasi – jak się przyjęło – najlepsi przyjaciele zasługują na coś więcej. COŚ. Im do szczęścia nie jest potrzebny Facebook, komórka i forsa na sobotni wieczór. Wystarczy pełna miska i odrobina, tylko odrobina, swojego czasu i uwagi. A! I serca oczywiście. Bo pies to nie człowiek (na szczęście!) i jeden dzień w kalendarzu poświęcony jego gatunkowi nie robi na nim żadnego wrażenia. W dniu ich święta życzę wszystkim właścicielom psów (i nie tylko właścicielom) uświadomienia sobie tej racji.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Na rozładowanie emocji

                Dzisiaj, na rozładowanie emocji wywołanych przez to, że dotychczas podejmowałam hmm… kontrowersyjne tematy, napiszę o pewnym poradniku dla właścicieli psów, który znalazłam na swojej półce. Uważam, że książka ta z wielu względów jest warta uwagi, chociaż przyznam szczerze, że na początku i mnie nie zainteresowała. Ale po kolei…

Tytuł: Poradnik opiekuna PIES

Autor: Graham Meadows, Elsa Flint

Wydawnictwo: RM

Rok: 2004

                Zakupu tejże książki w ogóle nie planowałam – wygrałam ją w konkursie portalu Psy.pl, i tak dołączyła do mojej domowej biblioteczki. Tytuł niewiele mówi, więc na dobrą sprawę nie miałam bladego pojęcia, co można w tym poradniku znaleźć. A co można znaleźć? – wszystko. Naprawdę, wszystko. Mamy mądrze zrobiony podział na poszczególne zagadnienia:

·         Psy i ludzie
Tutaj poznajemy historię psa od kolebki, czyli cały proces udomowienia tego zwierzęcia. Podoba mi się, że w tekst nie zostały wplecione zbędne naukowe terminy, których czytelnik być może nigdy nie słyszał – ot, taka sobie opowieść o tym, jak to kiedyś skrzyżowały się szlaki nasze i psów. Nie zabrakło informacji o kształtowaniu się ras. Pojawiają się także wyjaśnienia terminów związanych z rasami i związkami kynologicznymi, przedstawienie korzyści płynących z posiadania psa oraz przyczyn zaburzeń w stosunkach człowiek – pies.

·         Pies w domu
Ten rozdział jest moim ulubionym w książce. Jest to odpowiedź na apel niedoświadczonego psiarza w stylu „Ratunku, mam nowego domownika!”. Mało tego – co mi się szalenie podoba – mamy przejrzyście opisane, czym powinniśmy się kierować, wybierając psa. Autorzy stawiają czytelnikowi pytania, na które ten sam może sobie odpowiedzieć i w ten sposób podjąć właściwą decyzję. Bez zbędnych sentymentów ukazano różne ewentualności – rasowy czy kundelek? szczenię czy dorosły pies? ze schroniska czy z hodowli? Kolejna fajna sprawa to – jak ja to nazwałam – przykazania hodowcy i właściciela oraz cechy (fizyczne i psychiczne) szczenięcia jako odpowiedniego kandydata na nowego przyjaciela.

·         Opieka nad psem
Czyli innymi słowy – instrukcja obsługi psa, który już u nas zamieszkał. Wszystko, czego szukacie – najpierw o opiece nad szczenięciem, o jego zachowaniu i kilka słów o socjalizacji. Mamy też parę zdań na temat zabiegów sterylizacji i kastracji oraz trochę więcej niż kilka o podróżowaniu z psem.

·         Żywienie
Rozdział, w którym dowiecie się wszystkiego o tym, co pies jeść powinien, a czego nie. Dowiadujemy się, od czego zależą różne typy żywienia. Podoba mi się tabelka, gdzie przejrzyście podano zalecane proporcje składników odżywczych dla psa. Jeszcze jedna świetna rzecz – konkretny opis dobrych i złych stron pokarmów przygotowywanych w domu i  gotowych karm. Przeczytamy tu również,  jakie składniki powinna zawierać podstawowa dieta zwierzęcia. Następnie opis rzeczy najważniejszych o zatruciach, o ich objawach i o pierwszej pomocy w przypadku ich wystąpienia.

·         Zachowanie psa
Tę część podsumowałabym jednym, krótkim zdaniem: „Pies to nie człowiek”. Podoba mi się, że obiektywnie przedstawiono system społeczny psów oraz opisano podstawowe zasady relacji pies – człowiek. Późniejsze zagadnienia odnoszą się do roli poszczególnych zmysłów w świecie psa.

·         Szkolenie psa
Tutaj mamy genialną wręcz alternatywę opasłych ksiąg o szkoleniu, które zdesperowani właściciele czytają od niechcenia, a i tak do niczego to nie prowadzi. W dwunastu stronach zawarto podstawowe informacje o tym, jak powinniśmy wychowywać naszego czworonoga. Mamy świetne (mimo iż bardzo krótkie) instrukcje – jak nauczyć psa poszczególnych komend, które każdy pupil znać powinien. W następnej części możemy dowiedzieć się bardziej szczegółowo o zachowaniu niż w poprzednim rozdziale. Pojawiają się porady, czy i jak karać psa za niewłaściwe zachowanie oraz opisy pomocy szkoleniowych (akcesoriów spacerowych). Jest też kilka słów o szkoleniu psa dorosłego, o stróżowaniu, o relacjach zwierząt z małymi dziećmi.

·         Problemy z zachowaniem psów
Opisy wszystkich kłopotów, jakie mają opiekunowie ze swoimi pupilami. Oprócz tych opisów pojawiają się porady, jak owe problemy rozwiązywać. Podobają mi się zalecenia, jak zmniejszyć ryzyko wystąpienia agresji u psa oraz obrazki ukazujące poszczególne fazy zachowania agresywnego.

·         Zdrowie psa
Na początku kilka słów o weterynarii i lecznicach. A potem wszystko o chorobach zakaźnych, szczepieniach, odporności, pasożytach i ich cyklach rozwojowych. Jestem mile zaskoczona, że tematowi pcheł – który w wielu poradnikach bywa ograniczony do minimum, a który jest ważną sprawą – poświęcono mnóstwo uwagi. Sporo jest też o kleszczach, natomiast mniej o pasożytach pojawiających się rzadziej (moim zdaniem mądrze to rozłożono). Na koniec rozdziału mamy informacje o podstawowym wyposażeniu apteczki pomocnej w nagłym wypadku.

·         Kontrola zdrowotna
Podpowiedzi, jak rozpoznać chorobę u psa – przede wszystkim to bardzo przydatna rzecz. W drugiej części pojawia się mnóstwo tabel obrazujących objawy, przyczyny i postępowanie w razie schorzeń uszu, jamy ustnej i przełyku, żołądka, jelit, oczu, wątroby, śledziony, trzustki, układu nerwowego, układu kostnego, stawów i mięśni, skóry, układu moczowego, układu krążenia, układu oddechowego, układu rozrodczego suk i samców.

·         Starość
Ten rozdział poświęcony jest psim emerytom. Myślę, że to coś dla każdego opiekuna, bo każdy pies się kiedyś zestarzeje. Tutaj poznajemy objawy starości oraz podstawy opieki nad starzejącym się zwierzakiem. Nie brakuje również porad, jak uporać się ze śmiercią psa i kiedy podjąć decyzję o ewentualnym uśpieniu.

·         Rozród i hodowla psów
Wbrew temu, co mógłby sugerować tytuł rozdziału, nie uważam, żeby był on adresowany wyłącznie do psiarzy interesujących się hodowlą… Amator znajdzie tutaj cenne informacje, choćby pomagające zrozumieć cykl płciowy suki czy podpowiadające, jak opiekować się suką, która zaszła w niechcianą ciążę. Znajdziemy tutaj również graficzne wskazówki, jak pomóc suczce przy porodzie, jeżeli zajdzie taka potrzeba – takie minimum wiedzy powinniśmy posiadać. Następnie przeczytamy nieco o odchowie szczeniąt i ich rozwoju socjalnym.

·         Wybór rasy
Na zakończenie autorzy podrążyli bardziej temat poruszony po części w rozdziale drugim. Tutaj dowiemy się dokładniej o konsekwencjach złego doboru rasy. Na kolejnej stronie znajdziemy tabelkę, w której wymieniono przykładowe rasy psów rodzinnych i psów stróżujących, psów mało aktywnych i bardzo aktywnych. Jednak ta tabelka nie do końca mnie przekonuje, bo często takie dokładne i bezwzględne grupowanie ras nie sprawdza się w praktyce. Przykładowo małżeństwo kupuje dalmatyńczyka wymienionego w tabeli jako „dobry pies rodzinny”, a potem pies wykazuje agresję do wszystkiego, co się rusza. Albo w domu pojawia się jamnik z ADHD zaliczony do „psów mało aktywnych” (z czym ja się totalnie nie zgadzam) lub owczarek niemiecki, rzekomo „pies bardzo aktywny”, który całymi dniami wyleguje się na swoim posłaniu. I jeszcze jedna rzecz w tabeli jest – według mnie – bez sensu… Labrador retriever został wymieniony aż w trzech (na cztery) kolumnach: „dobre psy rodzinne”, „psy bardzo aktywne” oraz… „psy mało aktywne”. Jak to jest, że autorzy uznali labki za psy aktywne i jednocześnie mało aktywne? Bo jeżeli chodziło im o te rozbieżności związane z danymi osobnikami, to i tak nonsens, bo przecież w każdej rasie zdarzają się „czarne owce”. Na szczęście na kolejnych stronach znajdujemy opisy 24 najpopularniejszych ras w Wielkiej Brytanii, z których dowiadujemy się konkretnych wiadomości o poszczególnych psach. W tych opisach jednakże też mi się parę rzeczy nie podoba i osobiście zalecałabym, żeby – jeśli któraś rasa was zainteresuje – poszukać w Internecie bądź innych źródłach sprawdzonych informacji i, przede wszystkim, bardziej szczegółowych.


Kilka słów podsumowania
                Reasumując, mogę śmiało polecić „Poradnik opiekuna PIES” wszystkim psiarzom – tym doświadczonym i tym trochę mniej. To niewiarygodne, ale w 192 stronach można upakować rzeczową instrukcję obsługi psa. I co ważne – mądrze upakować.
                Mam jednak parę zastrzeżeń, o których już wspomniałam. Chodzi mi o tabelkę z przykładami ras i o same ich opisy.
                Chciałam zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. To, że poradnik jest tak treściwy, wcale nie oznacza, że żółtodziób nie będzie musiał zaopatrzyć się w stosik innych, poświęconych konkretniejszym zagadnieniom. Niestety, to nie działa tak, że kiedy nasz pies przeskakuje przez płot lub jest osowiały, to wystarczy sięgnąć po tę książkę i znajdziemy wszystko, co chcemy wiedzieć. Tego wam nie gwarantuję. Jedna, niezbyt obszerna zresztą, lektura to nie Internet i nie odpowie na wszystkie pytania. Odpowiada natomiast na wszystkie podstawowe, na które odpowiedzi znać powinien każdy właściciel psa.